Witam w moim pierwszym two-shocie!
Początkowo miał to być one-shot, ale... nie wyszło. Nie lubię, gdy autorzy serwują nam masę tekstu i oczekują nie wiadomo jakich komentarzy. Szczerze mówiąc, już sam fakty, że mam do przeczytania rozdział długości 7000 słów, mnie odtrąca. Sama wolę pisać coś nie dłuższego niż 3000, no może góra 3500 słów., a i to jest bardzo nużące w czasie czytania!
Tak więc, abyście mogli szybko i chętnie przebrnąć przez "Willego", postanowiłam go podzielić - macie więc pierwszą część nowego "arcydzieła!"
Bardzo liczę na wasze komentarze, opinie ale przede wszystkim - wytknięcie błędów!
Zapraszam do czytania!
Zakład
No
siemka!
Kurde, ale siara...to znaczy, stworzyłem
tego bloga, bo założyłem się z kumplem i... tak jakoś.
Dobra, przyznaję, mega żenada, ale dwie
dychy piechotą nie chodzą, nie? A i tak coś za bardzo mu ciążyły. No bo, kurde,
jaki normalny facet kupuje lasce wszystko, co zechce i jeszcze myśli, że robi
dla niej za mało? Trochę dziwne, no nie?
W sumie, nie wiem co napisać. Naprawdę
mam nieciekawe życie. Ale umowa to umowa...
No, okej. Nazywam się Willy. Willy
Billy Wilsson.
Nie,
serio. Nie żartuję.
Dżisas, ( chyba tak się to pisze, nie? Tak dość mało praktykujący jestem) co za
rodzic nazywa dziecko Willy Billy? No kurde, bez jaj. To tak, jakby nazwać
kogoś Melisa Clarisa, Cloe Zoe, Harry Garry albo Mary Clary... No dobra, te
ostanie to by nawet przeszło, ale pozostałe? Masakra!
Mam jeszcze młodsze ( i starsze, ale
siora się nie liczy. Strasznie tępawa.) rodzeństwo, kolejno: William, Wilhelm,
Willma. Moja mama to Winny a stary Willow. Nieźle, co? Cholernie oryginalnie.
No wiecie, samo "W". Mama mówi, że to od "Wybitni" (ale
mówi tak tylko, gdy któreś dostanie coś więcej niż 3+ z testu) albo
"Wielcy." Ja wolę gadać "Wieśniacy." Raz nawet mi się
wymsknęło, matka dostała szału. Jakaś strasznie przewrażliwiona się ostatnio
zrobiła. Oby nie doszło nam kolejne "W."
Co jeszcze... No, lubię różne sporty.
Gram w kosza, w piłe, czasami coś pogotuję... Chodzę też na siłke, trzeba dbać
o ciało, nie? No.
Ostatnio zrobiłem mojemu kumplowi
swojskiego hamburgera. Trochę lol, bo Hamish to muzułmanin, ale pochodzi z
Indii. Wcisnąłem mu kit, że niby z kurczaka to mięso ( lolX2 )
Sorry, Hamish.
Ale kurde, smakowało, nie?
W sumie... to chyba tyle. Jak się
spodoba, to mogę częściej coś wstawiać. Pozdro dla Hamisha. Ten hajs to możesz
mi dać jutro przed szkołą, skoczymy potem na kebsa.
Edit: Kurde, chyba muszę ograniczyć to
"kurde" i "no", no nie? No, to lecę.
( Edytowano 20.05.2018 07:37)
Opublikowano 20.05.2018 07:34
Ja cie, ale jazda! W życiu bym nie pomyślał,
że mogłoby mi się spodobać. Jakby tak dalej poszło, to jeszcze Hamishowi bym podziękował!
Wyłączyłem i
przymknąłem laptopa. Przeciągnąłem się na krześle. Poczułem okropny głód, jakby
ktoś wywiercił mi dziurę w kiszkach. Jak na zawołanie, głośne burczenie
wypełniło pokój. Ociężale wstałem i napotkałem wzrokiem istny armagedon. Na
podłodze walały się puste opakowania po chińszczyźnie, pizzy i czymś, co chyba
zdążyło przejść własną ewolucję. Na łóżku zauważyłem obgryzioną, kurczęcą kość
i talerz z zeschłymi resztkami sosu słodko-kwaśnego. Nie wiedzieć czemu,
dawniej niebieskie ściany przykryły tłuste plamy z palców. Co za syf. Rękę
dałbym uciąć, że miałem tam kiedyś dywan. Chyba przykrywała go góra brudnych
ubrań.
No właśnie.
Chyba.
Jakoś doczołgałem się do drzwi. Zgarnąłem na bok zagradzające mi drogę deskorolkę, kask i kosz na śmieci. Wychyliłem głowę i zerknąłem w prawo, a następnie w lewo. Najciszej jak mogłem zamknąłem wejście. Zrobiłem kilka kroków. Poczułem coś miękkiego pod podeszwą prawego buta. Ja pierdzielę...
Jakoś doczołgałem się do drzwi. Zgarnąłem na bok zagradzające mi drogę deskorolkę, kask i kosz na śmieci. Wychyliłem głowę i zerknąłem w prawo, a następnie w lewo. Najciszej jak mogłem zamknąłem wejście. Zrobiłem kilka kroków. Poczułem coś miękkiego pod podeszwą prawego buta. Ja pierdzielę...
— Willma!
Smarkula z
szybkością błyskawicy przylgnęła do mojej nogi. W ręce, jak zwykle, trzymała
swojego głupiego misia, o równie kretyńskim imieniu Dzidziuś. Wszystko tak
nazywała. Lalka - dzidziuś, kocyk - dzidziuś, klocki - Dzidziusie. Smoczek -
nie zgadniecie - Dzidziuś! Jedynym wyjątkiem był...
— Will, kurde,
ile razy ci mówiłem, że nie chcę twojego beznadziejnego Pif-Pafa!
Para ciemnych
oczu spojrzała na mnie z uwielbieniem. Cholera, chyba nigdy nie ogarnę dzieci...
Willma skończyła
niedawno dwa latka. Na urodziny dostała jakiegoś miśka w kształcie małpki. Ta
głupia małpa miała wszytą piszczałkę, a że Willmie znudziła się po paru dniach,
to pluszak walał się po całym domu, ciągle piszcząc tym czymś. W końcu wziąłem
małpiszona, wyniosłem na dwór, przywiązałem do krzesła i przywlokłem Smarkulę.
Ułożyłem palce w pistolet, wskazującym wycelowałem w ofiarę i krzyknąłem „Pif-Paf!"
Willma przez kolejny tydzień nie dawała mi spokoju - chciała powtórki z „Pif-Pafa."
Od tamtej pory codziennie podstawiała mi pod drzwi tę cholerną małpę. Jeszcze
chwila, a wylądowałaby w oborniku.
— Plosię — Willma
podniosła Pif-Pafa z podłogi i wsunęła mi do ręki — Pif-paf!
Z niesmakiem
spojrzałem na małpę. W końcu oddałem ją Smarkuli.
— Nie dziś,
Willma. Dajmy mu pożyć.
Wyraźnie
posmutniała. Mała sadystka. Obróciła się na pięcie i pomaszerowała do swojego
pokoju, który wyglądał, jakby wysrał się do niego jednorożec i zrzygała wróżka.
So sweet.
Szybkim krokiem
przeszedłem przez korytarz i wszedłem do
łazienki. Zapamiętałem, by zamknąć za sobą drzwi na klucz. Toaleta mała, ale
przytulna. Jej jedynym minusem było... lustro, wiszące zaraz naprzeciw wejścia.
Mega załamka. Niechętnie zerknąłem w zwierciadło i z wrażenia wstrzymałem oddech.
Ściągnąłem koszulkę i napiąłem mięśnie. Shit. Nie wiedziałem, płakać czy nie...
Uniosłem wzrok ku górze, gdzie napotkałem rzadkie, rude włosy i ciemnoblond
brwi. Piwne oczy otoczone były jasnymi rzęsami, na policzkach wyraźnie
odznaczały się czerwone plamy. Uroku na pewno nie dodawały mi te fałdki
tłuszczu wylewające znad paska.
Kurde.
O. Kurde.
Wbiłem palec w
największą fałdę. Pod jego dotykiem skóra zafalowała, nawet boczki podskoczyły,
jakby krzycząc „Powiększ nas! Powiększ nas!"
Dżisas.
Jak
tak dalej pójdzie, to nie zmieszczę się w kiblu.
Przez
kolejne dziesięć minut siedziałem na sedesie i użalałem nad sobą, chowając
twarz w dłoniach. Rudzi mają przesrane, to naukowo udowodnione. A jak ktoś jest
gruby i rudy? Albo lepiej - gruby, rudy i bezrobotny. Gruby, rudy, bezrobotny i
prawiczek.
Naprawdę
nie cierpię życia.
— Willy,
pośpiesz się!
Ktoś zaczął
dobijać się do drzwi. Przeciągnąłem palcami po nosie, policzkach i ustach,
wywracając jednocześnie oczami.
Szczęk.
Zabrzęczał zamek. Chyba miała własny klucz. Po chwili w progu stanęła ONA. ONA,
rozumiecie?
— Willy, ile
można czekać! Co ty tu...
Przerwała,
widząc moją gołą klatkę piersiową. Zasłoniła dłonią usta, zapewne bym nie mógł
dostrzec uśmieszku na wargach. Ale nie przykryła oczu. Z nich również można
wyczytać co nieco.
— Nie no, nie
wierzę! Willy!
Zrezygnowany,
wstałem ociężale z miejsca. Próbowałem wyminąć ją w przejściu. Zahaczyłem
brzuszyskiem o ramę drzwi. Tułów zafalował znacząco.
— Weź daj mi
spokój, Wendy.
Wendy, inaczej
nazywana kochanką szatana, to moja starsza siostra. Myślała, że jest taka
super, bo jako jedyna w naszej szalonej rodzince nie ma imienia z „l" lub „i".
No i wyglądała jak z magazynu dla modelek, szczupła, z długimi, ciemnymi
włosami i niebieskimi oczami. Ciągle robiła głupie uwagi dotyczące mojej tuszy.
Tym razem było podobnie.
— Jezu, wziąłbyś
się za siebie! Za niedługo... — chwila ciszy. Zmrużyła powieki, jakby próbowała
nadać twarzy bardziej sensowny wyraz. — Za niedługo pochłoniesz całe miasto, a
wraz z nim i świat. My wszyscy będziemy dzielili życie w twoim brudnym pępku,
za sąsiadów mając jakieś paskudne paprochy i bród. Ale wiesz co, Willy?
Nawet na nią nie
spojrzałem. Szybko wsunąłem na siebie swój granatowy t-shirt z jakimś śmiesznym
napisem „pluuuuum".
Właśnie to miałem
namyśli. Całe moje życie było jednym wielkim „pluuuuum."
Plum do kibla.
— Jest jeden
pozytywny aspekt — kontynuowała swoją wypowiedź, kompletnie nie zrażona moją
ignorancją. Wyszedłem z łazienki, Wendy wychyliła głowę zza drzwi i krzyknęła —
przynajmniej zatkasz czarną dziurę swoim tłustym cielskiem!
Trzasnęła
drzwiami, śmiejąc się do rozpuku. Westchnąłem przeciągle, wciąż mając w pamięci
jej rechot.
Niespiesznie
zszedłem na dół. Na kanapie siedział już mój tata, czytał gazetę i trzymał w
ręce kubek z napisem „The best dad in the world". Mama kazała nam go
kupić.
Przed nim, na
podłodze, siedział William. Odrabiał jakieś zadanie, ciągle zerkał do
podręcznika. Kujon.
Dużo osób myśli,
że Willy to właśnie zdrobnienie od Williama. Może tak jest. A może nie. Kurde,
starzy naprawdę mało kumają.
Zacząłem szukać
wzrokiem Wilhelma. Ten pajac pewnie znowu coś odwalał. Ostatnio wsadził do
miksera swój telefon i wlał sok jabłkowy. Potem tłumaczył się, że próbował
wynaleźć nowy, genialny sposób komunikacji - połączenia przez siuśki. Serio.
Mama jak to usłyszała, zapisała go do psychologa, a tata zrobił mu z dupy
jesień średniowiecza.
W każdym razie,
nie widziałem go. Pewnie był na zajęciach z basenu, czy coś.
Dobiegł mnie
cudowny zapach naleśników o poranku. Poszedłem w stronę kuchni, nie zwracając
uwagi na przeraźliwe skrzypienie desek pode mną.
Mam naprawdę
ładny dom - salon z kominkiem i plazmą, jakieś tam dywany, ściany... full
wypas. Tylko coś z tą podłogą było nie teges.
Mama stała nad
kuchenką, przewracając naleśnika na patelni. Na kredensie piętrzył się już ich
cały stos. Cudowny widok.
Podszedłem do mamy od tyłu i pocałowałem w
policzek. Jak zwykle, chwyciła się za niego i głośno zaśmiała.
— Willy,
wystraszyłeś mnie!
Odpowiedziałem
uśmiechem. Wyciągnąłem z szafki talerz i szklankę, a następnie nałożyłem sobie
z tuzin placków, pod pachą trzymając karton mleka. Posłusznie zająłem miejsce
przy stole, napawając się ich cudownym zapachem.
Mama
posmutniała. Kurde, co znowu?
— Willy...
— No? —
odparłem, może trochę zbyt agresywnie.
Westchnęła. Kuźwa,
co jest?
— Może weź sobie
dwa, trzy naleśniki?
Zmarszczyłem
czoło. O co, kurde, chodziło.
— Ale przecież
wziąłem już porcję.
Podparła ręce na
biodrach. Oho, zaczyna się.
— Tak, a ile
jest w tej porcji? — przebiegła wzrokiem mój talerz. — Jedenaście. Jeden
naleśnik ma około 200 kalorii. Wiesz, ile w siebie wpakujesz?
Pokręciłem
głową.
— To ja ci zaraz
powiem... 200 razy... — zaczęła przeliczać wszystko na kalkulatorze, który
wyjęła z koszyczka na półce. Zawsze była kiepska z matmy. — Aha! 2200 kalorii!
I nie liczę już, kochanie, syropu klonowego, bo chyba bym tego nie zniosła.
Wiesz już, o co mi chodzi?
Niepewnie
zerknąłem w stronę ojca. Niewzruszony, udawał, że wciągnęła go fascynująca
reklama o preparacie przeciwgrzybowym.
Nagle podeszła
Wendy, ciągnąc za sobą mieszankę perfum. Zajęła miejsce obok.
— Mama mówi, że
jesteś gruby, palancie.
— Wendy!
I tak rozpętało
się piekło. Mama krzyczała i wymachiwała drewnianą łyżką, tata przewracał
stronę w gazecie a William wykorzystał sytuację i wrzucił coś do gara. Chyba
buta, ale nie widziałem dokładnie.
Nie zjadłem ani
jednego naleśnika. Straciłem apetyt.
Wyszedłem, a
wraz ze mną moje rodzeństwo. Willma chodziła już do przedszkola, ale miała być
tam nieco później. Wendy szybko ruszyła w stronę czekających na nią
przyjaciółek, a William prędko pobiegł do szkoły, dokładnie jedną ulicę dalej.
Zostałem sam.
Pogwizdywałem
cicho, napawając się chwilą samotności. No dobra, w sumie to trochę było mi
głupio, że zostałem olany, no ale... dobra, nieważne.
Poczułem, jak
coś zaczynało mi ciążyć. To był mój brzuch. Bolał mnie przez niego kręgosłup i
nogi. Nie wiem, ile czasu tak stałem i wzdychałem, cały mokry i śmierdzący, ale
przynajmniej z dziesięć minut. Poczułem wibracje w tylnej kieszeni. Ciężko
sapiąc, wyjąłem telefon i zerknąłem na wyświetlacz.
1 nieprzeczytana
wiadomość.
Z ciekawości
otworzyłem ikonę w kształcie koperty.
Od: Hamish
Te, co ty się
tak opierdzielasz? Z Yasemin czekamy pod twoim domem. Rusz swe szacowne cztery
litery i zejdź na dół.
P.s. weź ogarnij
nam jakiegoś naleśnika czy kanapki. Nie wziąłem ze sobą lunchu.
Ukryłem twarz w
dłoniach. Na śmierć zapomniałem, że mieli dziś po mnie podjechać. Szybko
wysłałem esemesa, gdzie jestem. Odpisał, że już jadą.
Hamish chciał
przyszpanować, bo niedawno wyrobił sobie prawko. Ja też w sumie chciałem, ale
nie mieściłem się przy kierownicy.
Mieszkałem
niedaleko, więc już po kilku minutach usłyszałem klakson.
— Ej, ludzie!
Wieloryb na wolności!
Hamish otworzył
okno i zaczął wrzeszczeć, przy wtórze chichrającej Yasemin.
— Cicho bądź,
idioto — mruknąłem, ale dość cicho, nie chciałem potem iść pieszo.
Prędko
otworzyłem drzwi i ulokowałem się na tylnym siedzeniu.
— Hej, Yas.
— Hej, Willy.
Powiedzmy, że nasze relacje były… napięte. Ja
– najlepszy przyjaciel jej chłopaka, ona – no właśnie, jego dziewczyna. Ale
żadne nie wchodziło w drogę drugiemu, więc nawet dało się lubić. Poza tym,
miała naprawdę uroczy uśmiech.
— No, gratuluję,
Willy! — odezwał się Hamish. W lusterku mogłem dostrzec, jak zaciska wargi. To
nic nie dało. Wiedziałem, że zaraz pęknie.
— Czego? —
zapytałem, autentycznie zdziwiony.
— Jak to? —
parsknął — Już zapomniałeś?
Widząc moją
nietęgą minę, dodał.
— Wpis! Na
blogu! — Uderzył dłonią w kierownicę, śmiejąc się do rozpuku. — Nie wierzę, że
to zrobiłeś!
Czułem, jak
twarz, uszy i szyję oblewa rumieniec. Odchrząknąłem.
— No dzięki.
Niezły, nie? — Sam przed sobą musiałem przyznać, że naprawdę fajnie wyszło.
Pokręcił głową,
mając na ustach ten swój uśmieszek.
— Kurde,
genialne! Willy, nie wiedziałem, że jesteś taki… aktywny — parsknął — kosz,
piłka, siłowania… ty, może powinieneś przepisać się do sportówki?
Grzmotnąłem jego
siedzenie, czując, jak powoli wypełnia mnie frustracja. Miał mi to wypominać do
końca życia…
— Hamish — chciałem,
by usłyszał w moim głosie całkowitą powagę. — Dobry był ten hamburger, co nie?
Momentalnie
zbladł. Westchnął przeciągle.
— Okropny
jesteś. Wiesz, że nie jadam wołowiny. I wieprzowiny. Ty chamie…
Yasemin klepnęła
go lekko w ramię, co sprawiło, że wszyscy troje zanieśliśmy się śmiechem. Po
chwili podała mi dwie dychy z portfela Hamisha.
— Masz —
mrugnęła — zasłużyłeś. Czekam na kolejnego posta!
Przyjąłem pieniądze.
— Nie ma sprawy.
Specjalnie dla ciebie.
— Super.
Do liceum mieliśmy
tylko kawałek drogi, ale żadnemu z nas nie chciało się ruszyć tyłka. Zostaliśmy
w klimatyzowanym samochodzie, każde zatopione w swoich myślach. Głupio mi było
przerywać tę ciszę. Wiedziałem, że Hamish to mój kumpel. Znamy go od pieluchy,
a może i dłużej. Matki pokazywały sobie zdjęcia USG. Jak byliśmy mali, to
odpieprzał takie numery, że szok. Na przykład, kiedyś wziął zeschniętą psią
kupę, starł na tarce i obsypał nią ciasteczka. I wiecie co? Dał je swojej
babci.
Tylko nie
myślcie, jaki to z niego gówniarz (Ha! ale się złożyło! No wiecie, kupa psa,
gówniarz… no) i w ogóle. Chciał dobrze. Bardzo
kochał staruszkę, chciał tylko dać jej prezent.
A tak od siebie
dodam, że bardzo jej smakowały.
Tak wiec, na
pewno nie miał nic przeciwko mojemu towarzystwu. Ale mimo to czułem… smutek.
Nie chciałem im przeszkadzać.
— Wiecie co?
Pójdę do sklepiku obok. Kupić wam coś?
Hamish spojrzał
pytająco.
— No co ty, w
ten upał?
— Nie jest tak
ciepło — burknąłem.
Wzruszył
ramionami.
— Dobra, to leć.
Weź mi energy drinka.
— A mi ice tea.
— powiedziała Yasemin, nie odrywając wzroku znad wyświetlacza telefonu.
— Spoko.
Gdy tylko wyszedłem z samochodu, buchnął gorąc.
Z pochyloną głową potruchtałem do miejscowego spożywczaka, w przejściu czując
na skórze delikatny powiew z kilmy. Odetchnąłem głęboko, aż poczułem, jak
zafalował podbródek. Zielone wnętrze sklepu trochę uspokoiło skołatane nerwy.
Pragnąłem wbić zęby w te wszystkie drożdżówki za ladą, wypić dwa litry coli i
mieć mega zgagę. Zamiast tego wyjąłem z lodówki puszkę ice tea, butelkę
energetyka i wodę niegazowaną. Kij ci w oko, Wendy.
Gdy zaniosłem
artykułu do kasy, dostrzegłem przede mną postać.
Serce niemal
stanęło. Czułem, jak ręce bez kontroli obmacują wolną powierzchnię taśmy. Cały
zaraz oblałem się potem. Zerknąłem w szybkę, za którą ustawione były opakowania
z papierosami. Rude włosy sterczały na wszystkie strony.
Cudownie.
Bajecznie.
Kuźwa.
— Willy?
Do uszu doszedł
słodki głos Claire. Nie miałem odwagi spojrzeć w jej oczy, więc odpowiedziałem
spoglądając na komputer sprzedawczyni.
— Hej, Claire.
Wyobraziłem sobie, jak biorę ją w ramiona i
razem odjeżdżamy w stronę lotniska. No wiecie, taki rycerz, bez konia, ale z
samolotem.
— O, tłuścioch.
Ale heca!
Wszędzie
rozpoznałbym ten ton. Mike Collins.
— Te, wypadało
by się przywitać, nie, Willson?
— Mike, daj mu
spokój!
Moja piękna,
ujmująca Claire. Z długimi, jasnymi włosami i zielonymi oczami. Szczupła, ale
nie chuda. Nie wysoka, nie niska. Idealna.
W sumie, to nie
pamiętam, kiedy tak mi zawróciła w głowie. Chyba od zawsze. W każdym razie na pewno
kochałem się w niej już wtedy, gdy z dwoma warkoczykami przeszła koło mojego
domu, przytulając szmacianą lalkę. Pamiętam, jak ją opuściła, a ja ją podniosłem.
Super sprawa.
Chciałem mieć święty
spokój. Zabrałem rzeczy, zapłaciłem i poszedłem w ich stronę, mając nadzieję,
że dam radę ich wyminąć w przejściu. Niedoczekanie.
— Ej, nie
skończyliśmy. Nie ładnie jest olewać znajomych.
— To daj mi
znać, jak jakichś spotkasz — odparłem, próbując przecisnąć się przez wąską
szparę. Przypadkowo dotknąłem swoim brzuchem przedramię Mike’a.
— Wciągnij ten
bebech, Willson, to może się zmieścisz.
Co dziwne,
odszedł, pociągając za sobą Claire. Gdy nie patrzył, posłała mi współczujące
spojrzenie. Uśmiechnąłem się nieśmiało i wyszedłem ze sklepu.
Nie pisnąłem ani
słówka o zajściu Hamishowi albo jego dziewczynie. Znając mojego przyjaciela,
przerobiłby gębę Mike'a. Nie widziałbym żadnej różnicy między jego twarzą a
moim tyłkiem. Ale obiecałem sobie, że sam to załatwię.
I miałem już
nawet pomysł.
No kurde no nie wiem co powiedzieć, no! Kurde to jest no... SUPER. Kurde weny dużooo życzę.
OdpowiedzUsuń~Ach te moje żarty~
~Nisha
U mnie na blogu krótka informacja, zapraszam.